Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/10

Ta strona została uwierzytelniona.
—   4   —

W zacisznym zakątku nad brzegiem strumyka, który toczy swe fale do dopływu Loary, wznosi się dom, w którym spędziłem pierwsze lata mego życia.
Aż do ośmiu lat nie widziałem nigdy mężczyzny w tym domu. Matka moja nie była jednak wdową, lecz jej mąż, który był z zawodu kamieniarzem, pracował tak, jak tylu innych robotników z okolicy, w Paryżu i jak tylko pamięcią zasięgnąć mogłem, nie przyjeżdżał nigdy do domu. Od czasu do czasu tylko przysyłał wiadomości o sobie przez którego z powracających do wsi kolegów.
— Matko Barberin, waszemu mężowi powodzi się dobrze. Polecił mi, abym wam powiedział, że robota mu idzie i abym wam wręczył pieniądze, które przeliczcie.
To było wszystko. Matka Barberin zadawalniała się temi wiadomościami. Jej mąż był zdrów, miał zajęcie, zarabiał na życie.
Nie trzeba jednak przypuszczać, że Barberin tak długo pozostawał w Paryżu dla tego, że nie miał przywiązania do swej żony. Bynajmniej.
Praca tylko zatrzymywała go w Paryżu i powróciłby chętnie do swej żony, gdyby zebrał dosyć pieniędzy, które uchroniłyby ich na starość od biedy.
Pewnego wieczora listopadowego jakiś nieznany człowiek zatrzymał się przed naszym ogródkiem. Otworzył wrota, które zaskrzypiały w zawiasach i zbliżał się ku domowi.
Na skrzyp zawias wybiegła matka Barberin w chwili, gdy przybysz przekraczał próg naszego mieszkania.
— Przynoszę wam wiadomości z Paryża, — rzekł.
Były to zwykłe słowa, które już tylokrotnie odbijały się o nasze uszy, ale niezwykły był ton, jakim teraz były wymówione.
— O! mój Boże! — zawołała matka Barberin, załamując ręce, — niezawodnie nieszczęście spotkało Hieronima.