Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/101

Ta strona została uwierzytelniona.
—   95   —

dość mej twarzy, drżenie mych warg powiedziały mu, co działo się we mnie.
— Otóż jesteś zaniepokojony, — rzekł, — a także zmartwiony. Na nieszczęście trzeba się zawsze właśnie wtedy rozstawać, kiedy przeciwnie pragnęłoby się przybliżyć do siebie.
— Lecz pan nie chce mnie chyba opuścić w Paryżu? — zapytałem nieśmiało.
— O nie, nie chcę cię opuścić, bądź przekonany o tem. Cóż robiłbyś w Paryżu sam, biedne dziecko? A potem nie mam przecież prawa opuścić cię. W dniu, w którym nie chciałem oddać cię pod opiekę tej szlachetnej damy, która cię chciała wychować jak swego syna, przejąłem zobowiązanie wychowania cię, jak najlepiej będę mógł. Na nieszczęście okoliczności mi nie sprzyjają. Chwilowo nic nie mogę uczynić dla ciebie i dlatego myślę o rozłące nie na zawsze, ale na pewien czas, abyśmy mogli wyżyć każdy zosobna przez ostatnie miesiące zimy. Przybędziemy do Paryża za kilka godzin. Cóż chcesz, abyśmy uczynili z trupą, składającą się ze samego Kapiego?
— To prawda.
Rozważywszy to wszystko w myślach, postanowiłem, że oddam cię aż do końca zimy chlebodawcy, który cię wliczy do grona innych dzieci, grających na harfie.
Nie pomyślałem o czemś podobnem.
Lecz Witalis nie dając sobie przerywać, mówił dalej:
— Co do mnie, to będę uczył włoskie dzieci, grywające po ulicach, gry na harfie i na skrzypcach. Jestem znanym w Paryżu, gdzie już wielokrotnie przebywałem i skąd przybyłem do twej wioski. Sądzę, że starając się o lekcje muzyki, znajdę ich więcej, niż będę się mógł podjąć. I tak będziemy żyli zosobna. Udzielając lekcji, równocześnie zajmę się tresowaniem dwóch psów, któreby mi zastąpiły Zerbina i Psinkę. Na wiosnę będziemy znów mogli udać się obaj razem w drogę, mój mały Remi, aby się już więcej nie rozłączać z sobą, gdyż