Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/103

Ta strona została uwierzytelniona.
—   97   —

sze i najokropniejsze, miejsce, jakie kiedykolwiek widziałem.
— Czy Garofoli jest u siebie? — zapytał Witalis człowieka, który zawieszał jakieś łachmany na murze, przyświecając sobie latarką.
— Tego nie wiem, idźcież przekonać się sami. Wiecie gdzie, na najwyższem piętrze drzwi wprost wejścia.
— Garofoli jest chlebodawcą, o którym ci powiedziałem, mówił do mnie Witalis, idąc po schodach, których stopnie, pokryte warstwą ziemi, były tak śliskie, jakby je kto wilgną gliną oblepił.
To tutaj on mieszka!
Ulica, dom i schody nie wyglądały po temu, aby mi dodać otuchy. A jakim będzie mój chlebodawca?
Na czwartem piętrze Witalis bez pukania pchnął drzwi i znaleźliśmy się w rodzaju wielkiej komory, czy też śpichrza. Środek był próżny, a naokoło pod ścianami dwanaście stało łóżek. Ściany i sufit były koloru nieokreślonego.
— Garofoli, — rzekł Witalis, wchodząc, — czy tu jesteś w jakim kącie? Nikogo tu nie widzę. Odpowiedz mi, proszę cię. To Witalis do ciebie mówi.
W istocie w pokoju nie było widać nikogo przy świetle pięcioramiennego świecznika, przymocowanego do ściany; a jednak na słowa mego mistrza odpowiedział słaby, żałosny głosik dziecięcy.
Synjor Garofoli wyszedł i wróci dopiero za dwie godziny.
W tej samej chwili istota, która nam odpowiedziała, pokazała się. Było to może dziesięcioletnie dziecko, które zbliżało się ku nam, wlokąc się po podłodze. Uderzył mię tak bardzo dziwny jego wygląd, że dotąd widzę je przed sobą. Dziecko to zdawało się nie mieć kadłuba, a jego wielka, nieproporcjonalna głowa zdawała się opierać wprost na nogach. Twarz miała wyraz głębokiej boleści i wielkiej słodyczy, w oczach widniało beznadziejne poddanie się losowi.