Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/112

Ta strona została uwierzytelniona.
—   106   —

— Tak, ty nie chcesz umrzeć, jesteś młodym, więc życie cię nęci. A więc chodźmy, czyż możesz jeszcze iść?
— A pan?
— Gdy już dalej nie będę mógł się wlec, padnę, jak stary koń.
— Gdzie pójdziemy?
— Powrócimy do Paryża, a jak spotkamy policjantów miejskich, damy się im zaprowadzić na odwach policyjny. Wolałbym tego uniknąć, ale nie chcę, abyś zmarł od mrozu. Idźmy, mój mały Remi, idźmy, moje dziecko, odwagi!
I znów powracaliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy.
Jak późno już było? — Nie miałem o tem pojęcia. Szliśmy długo, bardzo długo i powoli. Była już północ, a może pierwsza po północy. Niebo wciąż było ciemne, bez księżyca, tylko tu i owdzie migotały blado małe gwiazdeczki. Wicher nie uciszył się, przeciwnie dął coraz silniej i wznosił tumany pyłów śnieżnych, które miotał nam w twarze. Domy, koło których przechodziliśmy, były pozamykane i ciemne. Zdawało mi się, że, gdyby ludzie, którzy tam w ciepłych swych łóżkach spali, wiedzieli, jak nam jest zimno, to otworzyliby nam drzwi swych domów.
Idąc prędko, nie odczuwalibyśmy tak bardzo zimna; ale Witalis posuwał się tylko z wielkim wysiłkiem naprzód, dysząc ciężko. Oddech jego był tak przyspieszony, jakby po prędkim biegu.
Zatrzymał się.
Zrozumiałem, że siły jego się wyczerpały.
— Chcesz pan, abym zapukał do którychkolwiek drzwi? — zapytałem.
— Nie, nie otworzonoby nam. — Są to ogrodowi, którzy tu mieszkają. Nie wstają oni o tej porze.
— Idźmy ciągle.
Ale siły jego nie sprostały chęciom.