Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/16

Ta strona została uwierzytelniona.
—   10   —

kach. Zaprzątała mnie całkowicie myśl, że ten człowiek tak groźny jest moim ojcem.
Mój ojciec, to mój ojciec, — powtarzałem w myślach bezwiednie.
Nigdy dotychczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, co to znaczy mieć ojca. W moim dziecięcym umyśle wyobrażałem sobie, że ojciec to jest matka, obdarzona grubym, męskim głosem. Patrząc teraz na tego ojca, który mi spadał z nieba, zdjęty byłem bolesną, niewypowiedzianą trwogą.
— Nie stój tak nieruchomo, jakbyś przymarzł do swego miejsca, — rzekł naraz ojciec do mnie, — lecz postaw miski na stół.
Spełniłem spiesznie to, co mi rozkazał.
Zupa była ugotowaną. — Matka nalała ją na miski.
Wtedy ojciec wstał ze swego miejsca przy kotlinie i usiadł przy stole. Jadł, spoglądając raz po raz z pod oka na mnie.
Byłem tak zmieszany, tak niespokojny, że nic prawie jeść nie mogłem. Ukradkiem spoglądałem także raz po raz na ojca, spuszczając oczy, gdy spotkałem się z jego wejrzeniem.
— Czy on zawsze tak mało jada? — zapytał żony, wskazując na mnie łyżką.
— Owszem, on ma zazwyczaj dobry apetyt, — odparła.
— Więc chyba nie jesteś głodnym? — zapytał mnie.
— Nie, — wyjąkałem.
— Połóż się zatem do łóżka i staraj się usnąć natychmiast, bo jak nie, to się rozgniewam.
Matka Barberin rzuciła mi wymowne spojrzenie, abym był posłuszny rozkazowi, lecz i tak nie byłbym pomyślał o oporze.
Tak, jak to jest zazwyczaj w chatach wieśniaczych, nasza kuchnia była zarazem naszą sypialnią. — Łóżeczko moje znajdowało się w rodzaju rozkładanej na noc szafy, zasłoniętej parawanem z czerwonego płótna.