Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/54

Ta strona została uwierzytelniona.
—   48   —

Witalis byłby prawie upadł, tak gwałtownem było pchnięcie; lecz zdołał utrzymać się na nogach i wznosząc swą prawicę, uderzył policjanta w rękę.
Mój mistrz był coprawda silnym starcem, ale jednak starcem; policjant zaś był człowiekiem młodym, pełnym sił. Bójka między nimi nie byłaby równą, ale do bójki nie przyszło.
— Czego pan chcesz odemnie? — zapytał Witalis.
— Aresztuję was. Dalej za mną na posterunek.
— Dlaczego pan biłeś to dziecko?
— Szkoda słów; idź pan zaraz za mną!
Witalis nie odrzekł mu nic, lecz zwrócił się do mnie.
— Wracaj do oberży z psami, — rzekł do mnie — i czekaj na wiadomość odemnie.
Nie mógł mówić więcej, bo policjant go już uprowadzał.
Tak skończyło się to przedstawienie, które mój mistrz chciał uczynić zabawnem, a które stało się tak smutnem.
W pierwszej chwili psy chciały biec za swym panem, ale nakazałem im, by zostały przy mnie. Przyzwyczajone do posłuszeństwa, usłuchały.
Wtedy dopiero spostrzegłem, że miały założone kagańce, ale były to kagańce z przewiązanego jedwabiu, z kokardkami przy pyszczkach.
Wróciłem do oberży zasmucony i bardzo niespokojny.
Witalis w pierwszych tylko kilku godzinach budził we mnie przestrach. W krótkim czasie przywiązałem się do niego szczerze, a moje przywiązanie wzrastało z dniem każdym. Rodzony ojciec nawet nie troszczyłby się więcej o swe dziecię, jak on o mnie. Kochał mnie i ja go kochałem.
Ta rozłąka dotykała mnie zatem boleśnie. Kiedyż zobaczymy się znowu ze sobą?
Mówiono o uwięzieniu. Jakżeż długo mogło trwać takie uwięzienie?