Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/55

Ta strona została uwierzytelniona.
—   49   —

Cóż pocznę w tym czasie? Z czegóż żyć będę? Mój mistrz miał zwyczaj nosić przy sobie pieniądze, a gdy go policjant uprowadzał, nie zdążył dać mi takowych.
Miałem tylko kilka groszy w kieszeni; czyliż z tego wyżywię nas wszystkich, Żolisia, pieski i siebie samego?
Dwa dni spędziłem w wielkiej trwodze, nie śmiąc wyjść z podwórka oberży i zajmując się Żolisiem i pieskami, które były też niespokojne i zmartwione.
Wreszcie trzeciego dnia jakiś człowiek przyniósł mi list od Witalisa, który mi donosił, że go trzymają w więzieniu, lecz w przyszłą sobotę ma być sądzonym za stawianie oporu i czynną zniewagę wymierzoną reprezentantowi władzy.
— Popełniłem wielki błąd, dając się uwieść gniewowi, — dodawał. — Mogę to drogo okupić. Ale już zapóźno na niewczesne żale. Przyjdź na rozprawę sądową; wyciągniesz z niej naukę dla siebie.
Dowiedziałem się, że rozprawa rozpoczyna się o godzinie dziesiątej. Już o dziewiątej w sobotę stałem oparty plecami o drzwi i pierwszy wszedłem na salę. Zwolna sala zapełniła się i poznałem wiele osób, które były obecnemi przy scenie z policjantem.
Nie wiedziałem, co to są trybunały i prawo, ale bezwiednie lękałem się ich w okropny sposób.
Witalis zasiadł na ławce między dwoma żandarmami.
Przyglądałem się memu mistrzowi, który stał z swemi długiemi, siwemi włosami w tył odrzuconemi, z miną zawstydzoną i zmartwioną. — Spojrzałem na sędziego, który mu zadawał pytania.
— A więc przyznajesz się pan do tego, żeś wymierzył uderzenia policjiantowi, który pana zaaresztował?
— Uderzenia, nie, panie prezydencie, ale jedno uderzenie. Przybywając na miejsce, gdzie miało się odbyć nasze przedstawienie, ujrzałem policjanta wymierzają-