Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/56

Ta strona została uwierzytelniona.
—   50   —

cego policzek dziecku, które mi towarzyszy w moich wycieczkach.
— Więc to nie pańskie dziecko?
— Nie, panie prezydencie, ale kocham tego chłopca, jakby był moim własnym synem. Widząc, że go policjant bije, uniosłem się gniewem, pochwyciłem policjanta za rękę i przeszkodziłem mu w dalszem biciu.
— Lecz pan sam uderzyłeś policjanta?
— Dopiero wtedy, gdy tenże pochwycił mnie za kołnierz, na chwilę zapomniałem, że mam do czynienia z policjantem i bezwiednie, mimowolnie dałem się unieść gniewowi.
— W pańskim wieku powinno się umieć zapanować nad gniewem.
— Tak, powinno się, lecz niezawsze czyni się to, co się czynić powinno; widzę to dziś po sobie.
— Przesłuchamy teraz policjanta.
Policjant opowiedział całe zdarzenie tak, jak ono się w istocie wydarzyło, lecz kładąc większy nacisk na sposób, w jaki wyśmiewano się z jego osoby, z jego głosu, z jego gestów, niż na uderzenie, jakie otrzymał.
Podczas tego zeznania Witalis zamiast słuchać z uwagą, rozglądał się na wszystkie strony po sali. Domyśliłem się, że mnie szuka. Zdecydowałem się opuścić kąt, w który się schowałem i przecisnąłem się poprzez tłum ciekawych do pierwszego rzędu.
Spostrzegł mnie i rozjaśniła się jego twarz zasmucona. Odczułem, że go mój widok uszczęśliwia i mimowoli oczy moje napełniły się łzami.
— To jest wszystko, co pan możesz powiedzieć na swoją obronę? — zapytał wreszcie prezydent.
— Ze względu na mnie, nie mam nic więcej do nadmieniena; lecz ze względu na dziecko, które kocham czule i które pozostanie samo, błagam o wyrozumiałość trybunału i upraszam, aby nas na możliwie najkrótszy czas rozłączono.