Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/68

Ta strona została uwierzytelniona.
—   62   —

To był most, po którym mogłem wejść na statek nie ryzykując niebezpiecznego skoku. Wkroczyłem poważnie z harfą na ramieniu i trzymając Żolisia na ręku.
— Małpka, małpka, — wołał Artur.
Zbliżyłem się do chłopca i w czasie, gdy głaskał i pieścił Żolisia, mogłem mu się napatrzeć dowoli.
Rzecz zadziwiająca, był on naprawdę przywiązanym do deski tak, jak mi się to zaraz z początku wydawało.
— Masz zapewne ojca, nieprawdaż, dziecko? — zapytała mnie dama.
— Tak, ale chwilowo jestem sam.
— Na jak długo?
— Na dwa miesiące.
— Dwa miesiące! O mój biedny malcze! Jakto, w twoim wieku na tak długo sam sobie pozostawiony jesteś?
— Tak być musi, proszę pani.
— Twój pan nakazał ci bezwątpienia uzbierać pewną sumę pieniędzy w przeciągu tych dwóch miesięcy.
— To nie, proszę pani, on mi nic nie nakazał; ale muszę starać się, aby wyżyć przez ten czas z moją trupą.
— I miałeś też z czego wyżyć aż do dnia dzisiejszego?
Zawahałem się, co odpowiedzieć. Nigdy jeszcze żadna kobieta nie budziła we mnie takiego szacunku, jak ta właśnie; lecz mówiła do mnie tak dobrotliwie, głos jej był tak słodkim, spojrzenie tak miłem, zachęcającem, że postanowiłem powiedzieć prawdę. Zresztą z jakiego powodu miałbym prawdę przemilczeć?
Opowiedziałem jej wiec, jak przyszło do tego, że się musiałem rozstać z Witalisem, skazanym na więzienie za to, że mnie bronił i że od czasu opuszczenia Tuluzy nie mogłem zarobić ani grosza.
W czasie, gdy mówiłem, Artur bawił się z psami, lecz równocześnie przysłuchiwał się uważnie memu opowiadaniu.
— Jak bardzo musicie być wszyscy głodni, — zawołał.