Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/95

Ta strona została uwierzytelniona.
—   89   —

Owinęliśmy szczelnie Żolisia w dobrze wygrzaną derkę i mój mistrz umieścił go pod swą kamizelką na swych piersiach.
Byliśmy gotowi.
— Drogo opłaciliśmy gościnność tego schroniska, — rzekł Witalis głosem drżącym.
W dziesięć minut potem byliśmy już na gościńcu, gdzie rozminęliśmy się z jakimś powozem, którego woźnica objaśnił nas, że mamy niespełna milę drogi do najbliższej wsi.
To przyspieszyło nasze kroki, choć doprawdy trudno i przykro było brodzić w tym śniegu, który mi sięgał do połowy ciała.
Wreszcie na stoku wzgórza dostrzegliśmy białe dachy wielkiej wsi. Jeszcze jeden wysiłek i stanęliśmy u celu.
Nie było naszym zwyczajem wstępować do najlepszych oberż, ale tym razem było inaczej. Zamiast zatrzymać się przy wejściu do wsi, Witalis szedł aż do oberży, przed którą wisiał szyld pozłacany. Przybrawszy minę wielkiego pana, wszedł mistrz mój do kuchni i zatrzymując kapelusz na głowie, zażądał lepszego, dobrze ogrzanego pokoju.
Nasamprzód oberżysta, który miał wspaniałą postawę, ledwie raczył na nas wejrzeć, lecz zaimponowały mu pańskie miny mego mistrza i dał służącej rozkaz, aby nas zaprowadziła do żądanego pokoju.
— Prędko, połóż się do łóżka, — rzekł do mnie Witalis w czasie, gdy służąca rozpalała ogień w piecu.
Stałem przez chwilę w zdumieniu, dlaczego mam się kłaść do łóżka? Chętniej byłbym zasiadł przy stole.
— Spiesz się, — naglił Witalis.
Usłuchałem.
Na łóżku leżała pierzyna, którą Witalis okrył mnie aż pod brodę.
— Staraj się zagrzać, rzekł mi, — im bardziej się zagrzejesz, tem lepiej.