Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/299

Ta strona została uwierzytelniona.

ciebie z nim swatali, ale byłem pewny, że ty będziesz moją. Bo będziesz! Co?...
Chwyta ją w ramiona, ściska bez pamięci. Zapomnieli o świecie całym i o polowaniu. Wyszło na nich stadko sarn, ale pomykają dalej truchtem lękliwym z powodu huku w lesie. Lis na ich widok zmyka rączo widocznie w obawie by się usposobienie pokojowe tej pary nie zmieniło w przeciwne.
A las szumi i sypie z gałęzi pierwszy miękki śnieg.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem pan Artur nahalnie szturmuje do Krysi chcąc otrzymać słowo, lecz ona ucieka mu stale.
Pan Artur dziwi się, bo Krysia jest podniecona, rozgorączkowana jednak na niego wcale nie uważa, że i Krasocki jest wyjątkowo bohaterskim, pomimo, iż od śniadania nie zabił ani jednej sztuki, Artur nie widzi, ale widzą inni. Tworzą się dwa obozy. Dziadek, pani Bartniewska i młoda para, oraz pan Bartniewski i Artur. Tamci z sobą, ci znowu z sobą szepcą i naradzają się nad czemś. Nadeszła wieczerza. Czuć w powietrzu niepokój, atmosfera ciężka. Romek i Krysia mieli więcej odwagi w lesie, niż w domu i wobec wszystkich. Wyręczył ich pan Justyn. Mówi: