Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

— Tak pan sądzi? zaraz je będziemy suszyli. Czy pan się na tem zna?
— Nie bardzo.
— Ależ to wstyd panie! Ja pana nauczę, niech mi pan zdejmie pantofle.
Olelkowicz spełnił rozkaz.
— O tak! doskonale, ach! i pończochy są mokre.
— Na to już chyba niema rady?
— Chce pan powiedzieć, że to przechodzi pańską kompetencję. Skromny chłopaczek! Niech się pan zatem odwróci, bo ja pończochy muszę zdjąć, są za mokre.
— Czy to obawa o moją czy o własną skromność?
Lora zaśmiała się.
— Więcej o pańską, zresztą jest to naleciałość dobrego wychowania, ja osobiście żartuję sobie z takich przesądów. Uważam, że ciało ludzkie nie powinno być skazywane na ciągłe więzienie zakrycia, jest to taka sama natura jak drzewa, kwiaty, które podziwiamy.
Olelkowicz milczał.
— Co pan tak na mnie patrzy? Czy przestrasza pana moja odwaga? niech mi pan przyzna słuszność. No, nareszcie ściągnęłam te łachy. Ot, tak! na gałęź je, niech się suszą. Jakże to rozkosznie być na bosaka.
Obnażonemi stopami klepała po trawie aż zaróżowiły się ogniście. Andrzej patrzał na to i jemu rumieniec spływał zwolna na młodzieńczą twarz.
— Ja wiem, co pan myśli, — zawołała Lorka.
Pdniósł na nią wzrok ciekawy.
— Myśli pan, że i ja jestem kwiatem, ale w pokrowcu i że...
— Niech pani nie kończy — szepnął przez zaciśnięte zęby i posunął się do niej o krok bliżej. Zmysłowy kurcz skrzywił mu usta, błyskał zębami łakomie, paląc Lorkę wzrokiem swych głębokich ciemnych oczu.
— Czy powinnam się pana bać?... — spytała słodko, z wabiącym uśmiechem.
— Jak pani uważa. Zdaje mi się jednak, że oboje wkraczamy nieco na bezdroża...
— Jesteśmy przecie na moczarach i w puszczy, nawet w lepszych warunkach, niż Adam i Ewa, bo nikt nas stąd nie wypędzi.
— No i niema węża kusiciela — rzucił Olelkowicz trochę ironicznie.
— Oo! to zbyteczne! Świat się już na tyle zreformował, że kusiciel byłby tylko przeszkodą.
Olelkowicz zaśmiał się krótko, nerwowo i nagle usiadł tuż obok nóg Lory, na trawie, chyląc głowę do jej kolan.