Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

Uroczystość rozpoczęła się. Dzwony rozkolebane hucznie, tłumy oblegają kościół, są wzruszone mającą nastąpić chwilą, ciekawe. Za cmentarzem mnóstwo powozów, całe obywatelstwo zjechało, cała niemal okolica.
— Jak na igrzyska — myśli ksiądz Józef i drętwieje z przerażenia na nowo.
Wywołali go. Już czas. Spojrzał na kościół przez okno swego pokoju, zabrakło mu powietrza, serce uderzyło gwałtownie. Uczuł szum w głowie, niepojęta trwoga targnęła nim brutalnie. Doznałby ulgi, gdyby mógł zapłakać, lub nawet krzyknąć, lecz głos ugrzązł w piersi. Na szczęście zbudziła się ironja po raz setny dzisiaj i uratowała go. Wybuchnął szalonym, żywiołowym śmiechem. Sam sobie wskazał kościół.
— Ha, ha!... To moja arena! Idę... idę... A jakże! Nie zawiodę was, będziecie mieli widowisko... zrobię wam uciechę z mojej blagi... z mej obłudy. Ha, ha!... Tak... i ty mnie ujrzysz. Zuza... ty będziesz miała temat do żartów. Ha, ha! ha!...
Otworzono drzwi... Wszedł kolega, kleryk-djakon.
— Ekscelencja czeka, prędzej!
Stanął spiorunowany wyrazem twarzy Józefa.
— Co ty... śmiejesz się... ty!... w takiej chwili?...
— Ha, ha, ha! Jakiś ty zabawny i... głupi! Memento mori, memento mori!... — wołał