Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/500

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem „książę Stasz“, odprawiwszy lokaja, zbliżał się ku grupie, utworzonej przez ajenta policyjnego i bankiera. Ten ostatni pytał wnuka wzrokiem.
— Proszę dziadzi — wołał „książę Stasz“ — ten pan jest urzędnik policji. Zajmuje się sprawą biednego Janka. Adwokat mówi, że on jest taki energiczny, jak wróbel na dachu. On mnie spotkał na schodach i powiedział, że ma do dziadzi ważny, bardzo ważny interes.
Stary bankier odzyskał już nieco zimnej krwi. Zwrócił się do ajenta, który miał jeszcze w ręku szklankę i świdrował oczyma leżący na biurku świstek papieru z kilkoma wierszami, dopiero co skreślonemi przez Ejtelesa.
— Co to ma wszystko znaczyć? — pytał bankier głosem jeszcze drżącym ze wzruszenia.
„Fryga“ przerwał dalsze słowa pytającemu.
— Przepraszam pana — rzekł — w tej chwili wszystko panu wytłumaczę. Teraz trzeba działać!
Postawił szklankę na biurku i zbliżył się do bankiera.
— Nie mamy chwili do stracenia. I tak omal nie przybyłem za późno. Czy pan wiesz, że tutaj jest trucizna?
Ajent wskazał ręką na szklankę.
— Zresztą — ciągnął dalej — jeśli pan chcesz w tej chwili znaleźć złodzieja, który okradł pańską kasę i który, nie kontentując się tem, chciał pana otruć, proszę za mną.