Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/121

Ta strona została przepisana.

— Teraz poznałem powołanie swoje i choćbym musiał przełamywać opór i walczyć, nie ustąpię i nie zaprę się tego powołania! Bądźcież tego pewni. A teraz proszę was, byście się połączyli ze mną we wspólnej modlitwie. Zaśpiewajmy sobie starą, piękną, kościelną pieśń:, „Wszystko spoczywa w ojcowskiem ręku Boga.“
Odśpiewano ten hymn, potem drugi, a wreszcie, na żądanie czyjeś, trzeci. Gdy przebrzmiał, oświadczył tkacz Hansen krótko, że zebranie skończone.
Było już dobrze po siódmej, sala tonęła w ciemności, a powietrze stało się wprost nie do zniesienia. Pojaśniało trochę, gdy z okien pozeskakiwali parobcy, jedni do środka, inni na zewnątrz. Przy blaskach zachodzącego słońca zaczęto się cisnąć do wyjścia.
Co krok otaczano Emanuela, ściskano dłoń jego i dziękowano mu, tak że płynął poprostu na fali wdzięczności i czci. Wokół rozlegały się okrzyki radości i podziwu: Jakiż śliczny zeń młodzieniec! Wygląda jak prawdziwe dziecko Boże! Tak pobożny i dobry! Podobny, powiadają, całkiem do swej matki!
Przy drzwiach zbliżyła się doń Elza, chwyciła go wzruszona za rękę, a łzy radości napełniły jej oczy. Odrzekł z uśmiechem:
— Ja to właśnie winien wam jestem wdzięczność, Elzo!
Obejrzał się przytem za Hansiną, ale jej nie było. Nie wątpił, że musiała wziąć udział w zebraniu i doznał niejakiego rozczarowania, nie mogąc w tej pełnej wagi godzinie i jej dłoni uścisnąć.