Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/125

Ta strona została przepisana.

prowadził je szmat drogi, a rozmowa zeszła na naukę, jaką pobierała w uniwersytecie ludowym. Emanuel słuchał z zadziwieniem opowiadania o tych instytucjach naukowych, które w latach ostatnich tak się rozkrzewiły po całym kraju, a z których pokpiwano sobie często w Kopenhadze i na plebanji. Gorące, wyzywające niemal słowa, jakiemi wyrażała się o tem Hansina, milcząca zazwyczaj, uczyniły na nim głębokie wrażenie i przyczyniły się do decyzji i stanowiska, zajętego właśnie w sali zebrań, co najmniej tyle, ile łagodne namowy jej matki i chytre sztuczki tkacza Hansena.
Chciał skłonić towarzyszy swych do przyspieszenia kroku. Ale starzy chłopi, do których przyłączyli się teraz inni jeszcze, nie zdolni byli wyjść z rozważnego, wolnego stępu i zanim dotarto do trzech dziewcząt, znikły poza ostatnim stromym rzędem wzgórz, panujących nad wybrzeżem.
Za niedługą chwilę Emanuel i towarzysze jego stanęli na placu zbornym.
Była to plaża piaszczysta, bezpośrednio nad wodą, gdzie brzeg wszędzie wąski rozszerzał się w półkole, wciśnięte pomiędzy strome urwiska. Miejsce to zwano „kościołem“, bo jak mniemano, przypominało chór kościelny. Na piasku sterczała wciągnięta wysoko duża, pokryta smołą, łódź. W tej chwili obsiadły ją gęsto dziewczęta od steru, aż po dziób, zaś chłopcy porozkładali się na piasku. Hansina z przyjaciółkami zajęła miejsce na samym końcu dzioba, zwróconego ku fjordowi, który nie uspokoił się jeszcze zupełnie po burzy dnia minionego. Sylwetki wszystkich trzech dziewcząt zarysowane były ostro na tle wody rozpłomienionej zachodem, rzucającej ciemno-błękitne, jakby z krwią zmieszane fale.