Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/132

Ta strona została przepisana.

znak, by go przerwano. Zresztą pociemniało już tak, że trzeba było myśleć o powrocie. Uniosła się z ziemi zimna mgła, a gwiazdy na niebie w pełnej liczbie rozbłysły.
Kilku starszych wstało, zaczęli się żegnać, a inni poszli ich śladem.
Zebrani doznali pewnego rozczarowania, sądzili bowiem, że Emanuel zabierze raz jeszcze głos i opowie jakąś bajkę, lub coś podobnego. Stary Eryk siedział poniż Emanuela, niby uczeń u stóp mistrza, i ile razy nastawała cisza, opierał się na ramieniu nabożnie skupiony i pełen oczekiwania, jak dziecko czekające, by mu otwarto zaczarowane wrota kraju baśni.
Mimo to przystępowano doń po kolei, podając ręce i dziękując serdecznie. Jedna tylko Hansina zaraz z samego początku ujęła pod ramię czerwono-włosą przyjaciółkę i odeszła wzdłuż brzegu, odprowadzając ją ku odległemu domkowi strażniczemu pod lasem.

W dziesięć minut potem znalazł się Emanuel sam na grzbiecie wzgórza, skąd wiodła ku północy ścieżka do Vejlby. Zdjął z głowy miękki kapelusz i przycisnął dłoń do czoła, nadsłuchując szmeru kroków, idących w stronę Skibberupu ludzi.
Scichło potem wszystko. Został sam.
Wokoło leżała pustynnie martwa ziemia, nad głową sklepiło się zimne, biała we niebo, usiane blademi, dalekiemi gwiazdami. Wydało mu się, że został wypędzony z raju. Z wahaniem spojrzał ku Vejlby i zobaczył w dali sterczące mury plebanji, odcięte niby groźna chmura ostrym konturem na