Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/133

Ta strona została przepisana.

nieboskłonie jaśniejącym ostatniemi blaskami. Tam go czekało rozstrzygnięcie, walka, tam tkwiło niebezpieczeństwo.
Uczuł nagle wielkie znużenie, a smutek trzymany przez cały dzień siłą woli na uwięzi ogarnął go w samotności przemożnie. Powoli ruszył naprzód, uszedłszy jednak szmat drogi przystanął, a wreszcie siadł na wielkim, leżącym przy drodze głazie.
Oparłszy głowę na rękach, odetchnął kilka razy głęboko i popadł w zadumę. Nie żałował uczynionego kroku, uczuł się jeno niezmiernie samotnym.
Rozmyślał o tem, jakby to było dobrze mieć dom własny, gdzie znaleźć można spokój i schronę, nabrać otuchy do czekającej go walki, podzielić z dobrą, kochającą żoną zwycięstwo, czy klęskę. Wówczas radowaćby się można walką w imię prawdy. Ale jakże smutno toczyć bój na golem pustkowiu, nie mając nic w dłoni. Nigdzie spokoju, ni bezpieczeństwa!
Siedział, patrzył przed siebie, a na ustach miał jedno imię, imię Hansiny. Dziwna rzecz. Czy był rad, czy przygnębiony, zawsze przychodziła mu na myśl ta dziewczyna. Serce mu zabiło, gdy sobie za dał pytanie, czy znalazłby w niej to, za czem tęskni. Ale przypominał sobie jej zachowanie tego dnia przemocą zmienił tok myśli.
— To puste marzenie! — zawołał głośno, wstając. — Wszakże jestem jeno tułaczem na tej ziemi, obcym własnej rodzinie człowiekiem, a niesamowitym gościem pośród obojętnych ludzi.
Nagle złożył ręce na piersiach, podniósł w ekstazie oczy na niebo i zaczął się modlić.
— Ojcze mój w niebiesiech... ty jeden jeno nie odwracasz się ode mnie. Tyś schroną moją i po-