Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/134

Ta strona została przepisana.

ciechą... tyś nadzieją i miłością moją. Patrz, nie boję się już! Niech że huczą burze, u stóp twoich wieczysty pokój trwa. Niechże walka ma na ziemi będzie pieśnią ku twej chwale. Niczego mi więcej nie trzeba. Udaruj mnie łaską swoją, nasyć zgłodniałą duszę mą błogosławieństwem twojem, a będę szczęśliwy i wesoły. Amen!
Pochylił głowę, postał chwilę w milczeniu i ruszył dalej.
Ale serce mu biło ciągle. Nie mógł wyzbyć się myśli o Hansinie. Cały niepokój swój zawarł w pytaniu, dlaczego go unika, czem ją odpycha od siebie? Coraz mocniej czuł, że od odpowiedzi na to pytanie zależy cała przyszłość jego. Uświadamiał sobie, że nie będzie zdolny imieniem całej gminy podjąć walki o prawdę, jak długo się nie dowie, czy po jego stronie, lub wbrew mu stoi ta, którą radby mieć przede wszystkiem blisko siebie.
Przystanął znowu.
Czuł, że dziś jeszcze musi się upewnić. Widział, że Hansina odeszła wzdłuż wybrzeża z przyjaciółką, i przyszło mu na myśl, że tą samą drogą wracać będzie, bowiem nie zdobędzie się na odwagę przechodzenia przez bagnisko i strumień o tak późnej godzinie.
Zawrócił i po kilku minutach znalazł się znowu w „kościele.“ Stąd ruszył wybrzeżem, ale uszedł ledwo kilkanaście kroków, gdy nagle stanął. Szła rzeczywiście, oddalona była zaledwo o sto łokci, dziwnie wysoka, w mroku, na tle omglonego fiordu.
Kroczyła tuż nad wodą powoli, zatopiona w myślach, jak ktoś, co szuka samotności. Szła, nucąc zcicha.
Nagle stanęła jak wryta, obiema dłońmi chwytając się za serce. Zobaczyła go.