Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/135

Ta strona została przepisana.

— Proszę się nie bać! — rzekł, podchodząc i zdejmując kapelusz — To ja, to tylko ja! Wszak nie przeszkadzam?
Ostatnie słowa wyrzekł mimowoli na widok jej przerażenia. Stała jak wrosła w ziemię i nie odpowiadała. Zakłopotany tem, zaczął wyjaśniać szczegółowo cel przybycia. Opowiadał, że widział jak poszła z przyjaciółką, więc czekał tu na nią, nie znalazłszy przez cały wieczór sposobności pomówienia i pozdrowienia.
Stała dalej milcząca i patrzyła nań w osłupieniu, a w oczach jej malowała się groźba i błaganie, jak w oczach śmiertelnie rannego zwierzęcia.
— Droga Hansino! — zawołał wreszcie — Czyż się gniewasz za to, żem się do ciebie odezwał? Zaręczam, niema żadnego powodu obawy! Nie chciałem wracać do domu bez pozdrowienia. Dzień ten był bardzo ważny dla mnie, wiesz to dobrze, przeto....
Milczała dalej uparcie.
Krew zalała policzki Emanuela. Czyżby mu naprawdę niedowierzała? Wydało mu się to niemożliwością, uświadomił sobie natomiast, że postąpił nierozważnie, czekając na nią o tak późnej porze i na odludziu. Postanowił tedy wszystko obrócić w żart. Trochę goryczy jednak było w jego głosie, gdy mówił:
— Widzę, doprawdy, że zjawiam się nie w porę. Proszę przebaczyć, nie chciałem uczynić nic złego. Wyznaję, że czas i miejsce niezbyt trafnie obrałem. A więc, dobranoc! Chyba rękę na pożegnanie dasz mi, Hansino?
Stała chwilę, potem z wahaniem podała mu dłoń, szepnęła dobranoc, obróciła się i ruszyła z powrotem drogą, którą przyszła.