Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Emanuel patrzył wielce zdziwiony i zmieszany. Czuł jak ręka jej zimna i jak drży.
— Hansino! — zawołał, gdy się znacznie już oddaliła, ale udała, że nie słyszy i szła dalej.
— Hansino! — krzyknął z całej piersi. Stanęła jak oczarowana tem wołaniem.
Podszedł do niej i rzekł:
— Cóż ci to, Hansino? Czemuż jesteś taka dla mnie?
Na dźwięk jego głosu zdawała się budzić ze snu. Obróciła jednak twarz i chciała odejść. Ale przytrzymał ją za ramię i zawołał przerażony:
— Nie, nie możesz tak odchodzić. Co ci się stało, Hansino? Czym cię dotknął? Czy ktoś inny może skrzywdził cię? Proszę, zwierz mi się! Zaręczam, że ci jestem życzliwy!
Chciała mu się wyrwać przemocą, ale trzymał mocno.
— Nie puszczę cię, — zawołał — zanim się nie rozmówimy. Powiedzże na miłość boską, Hansino, com ci uczynił złego?
— Proszę mnie puścić! Muszę iść! — powiedziała głosem ochrypłym, z trwogą i błaganiem jednocześnie.
Przerażony, puścił jej ramię, jednak ona nie odchodziła. Uczyniła wprawdzie parę kroków, ale stanęła, zasłaniając ramieniem oczy i chwiejąc się na nogach.
Nie wiedział co czynić. Czyż była chora? Wzburzenie własne nie pozwoliło mu panować nad sobą. Teraz bowiem właśnie uświadomił sobie, jakie uczucie żywi dla tej dziewczyny. Wiedział, że ją kocha! Po raz pierwszy w życiu uczuł w sercu miłość i płomień objął duszę jego i zmysły. Kochał ją! Tak,