Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/137

Ta strona została przepisana.

wiedział, że o niej to snuł marzenia młodzieńcze, że za nią tęsknił przez życie całe.
— Hansino! — zaczął głosem mającym ją uspokoić, a zdradzającym jeno własne wzburzenie — Czyż nie masz do mnie zaufania? Czy mnie nienawidzisz? Musisz mi to powiedzieć, bo cały dzień dzisiejszy właśnie myślałem o tobie i pragnąłem pomówić z tobą! — Chwycił ją mimowoli za rękę, chociaż się doń obróciła plecami — Powiedz jedno tylko! Słuchajże, Hansino. Nie odchodź, póki nie powiesz, czy mnie nienawidzisz? Czy się gniewasz na mnie?
— Nie! — rzuciła szybko.
W tej krótkiej odpowiedzi i drżeniu ręki, wstrząsanej gwałtownem tętnem serca, wyczuł coś, co mu w umyśle błysnęło jaskrawo. Czyż możliwe? Czy miał prawo wierzyć? Zawirowało mu w głowie... Boże... czyż podobna?
Nie chcąc jej przerażać, zmusił się całą mocą do spokoju. Drżąc, pochylił się nad nią i wyszeptał:
— Musisz mi na jedno jeszcze odpowiedzieć, Hansino. Powiedz, czy się mylę, czy może sam Bóg sprowadził nas tu dzisiaj?... Nie, nie odchodź. Nie ukrywaj przede mną niczego. Powiedz, czy kochasz mnie choć odrobinkę? Powiedzże... czy mnie kochasz, Hansino?
Wyrwała mu rękę rozpacznym ruchem i chciała odejść, ale on otoczył ją obu ramionami i przyciągnął namiętnie do siebie.
— Hansino... droga moja, Hansino! — szeptał.
Nie słyszała tych słów. Wyczerpana, osunęła się W jego ramiona bezwolnie, a gwałtowne, kurczowe łkanie zatargało jej piersią. Zdawała się pragnąć, by w tej chwili ziemia zapadła jej pod nogami.