Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/140

Ta strona została przepisana.

— Zaręczam waszej wielebności, że czynię, co tylko mogę w danym kierunku. Specjalny kładę nacisk na wyrobienie poczucia obowiązku. Ale... hm... rzecz główna w tej sprawie, to dobry przykład. Złowrogą jest siła złego przykładu, właśnie specjalnie tutaj.
— Oczywiście! przyznał proboszcz, patrząc z lekkiem zdumieniem na Johansena — Cóż pan masz na myśli? — spytał po chwili — Czy słowa pańskie odnoszą się może do pewnych poszczególnych osób, dających zły przykład gminie?
— Broń Boże, wasza wielebność! Nie miałem zamiaru obwiniać nikogo! Powiedziałem tylko tak, ogólnie...
— Nonsens! Schowaj pan wykręty dla siebie, a mów prosto z mostu! Kogo pan masz na myśli? Kogo uważasz za głównego gorszyciela gminy? Mówże pan raz!
— Wasza wielebność nie zrozumiał mnie... Mówiłem tylko tak... ogólnikowo...
— Powtarzam, precz z wykrętami! Odpowiadaj pan na pytanie!
— Zapewniam waszą wielebność, że ja... tak tylko... ogólnie..., że naprzykład człowiek taki jak ksiądz kapelan mógłby być ostrożniejszy w postępowaniu... Ludzie wiejscy biorą tyle rzeczy naopak...
— Kapelan? — krzyknął proboszcz, marszcząc brwi i mierząc Johansena trzy razy spojrzeniem od stóp do głowy. — Skądże panu przyszło łączyć z tą sprawą pana Hansteda? Chyba nie możesz pan zarzucić księdzu kapelanowi, że się dopuszcza bezeceństw? Mówże pan raz u licha i wyjaśnij wszystko! wrzasnął, tupiąc nogą.