Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/141

Ta strona została przepisana.

Pan Johansen wił się jak robak. Oddawna już nie cierpiał kapelana, który mu okazywał jawnie lekceważenie, i chciał się teraz zemścić, jednocześnie zaś przypochlebić się proboszczowi. Ale miał na razie jeno zamiar obudzić lekkie podejrzenie co do moralności młodego pastora, nie chciał zaś odegrać roli oskarżyciela. Złapał się atoli we własne sidła i zrozumiał, że ze względu na samego siebie musi Hansteda zdać na łaskę i niełaskę. Wyprostował się tedy, naciągnął szyję, jakby przełykał ostatnie wątpliwości, i powiedział:
— Tak, wyznaję otwarcie, że nie może być dobrym przykładem dla gminy, jeśli księdza kapelana zastaje się późnym wieczorem na odludnem miejscu, czule ściskającego wiejską dziewczynę.
Twarz proboszcza poszarzała, jak popiół. Zmierzył ponownie Johansena spojrzeniem i spytał:
— Kto to widział? Mów pan!
— Ja sam, wasza wielebność!
— Pan? I mówisz, że była późna godzina?
— Pomiędzy dziesiątą a jedenastą!
— Gdzie?
— Nad Hammerbuchtem, tuż obok miejsca zwanego przez lud „kościołem“.
— Pewny pan jesteś, że się nie mylisz? Pod żadnym względem?
Pan Johansen spuścił głowę i spojrzał wstydliwie w bok.
— Niepodobieństwem było omylić się, wasza wielebność!
Nastała cisza. Potem rzekł proboszcz:
— Czy możesz pan powiedzieć, kiedy, to znaczy którego dnia zastałeś pan pastora Hansteda w tej sytuacji?