Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/143

Ta strona została przepisana.

czarnego, szczelnie wyciętego surduta. Miał minę zdecydowaną i gotów był do walki, ale duszą jego targał niepokój, a po twarzy przebiegała fala krwi i cofała się z powrotem. Oczy mu przygasły i widać było, że spędził noc bezsennie.
Proboszcz milczał ciągle, przeto uniesiony zniecierpliwieniem, zawołał nerwowo:
— Przypuszczam, że ksiądz proboszcz chce ze mną pomówić o mym wczorajszym wykładzie. Żal mi bardzo, oczywiście, że nie mogłem zawiadomić, miałem nawet zamiar to uczynić, ale...
Umilkł porażony gromem oczu proboszcza, który zatrzymał się nakoniec, na drugim końcu pokoju.
— O tej sprawie pomówimy potem. Wiem, naturalnie, żeś pan bez względu na stanowisko, jakie tu u mnie zajmujesz, uznał za właściwe, objąć rolę przyjezdnego aktora w cyrku tkacza Hansena i z tego mi pan zdasz rachunek później. Narazie idzie o rzecz inną. Doszło do mych uszu — ciągnął dalej, zbliżając się zwolna i świdrując Emanuela spojrzeniem, — doszło do mych uszu, panie kapelanie, że miast świecić przykładem moralności tutejszej młodzieży, stajesz się przyczyną zgorszenia dla całej gminy. Krótko mówiąc, zapytuję pana, panie Hansted, czy prawdą jest, że miewasz schadzki z pewną dziewczyną wiejską?
Emanuel wstał. Twarz jego zapałała płomieniem, zalane miał krwią czoło i skronie.
— Kto to powiedział? — spytał.
— Rzecz obojętna kto! — wrzasnął mu proboszcz prosto w twarz — Jak się sprawa przedstawia, mów pan? Życzę sobie, panie kapelanie, krótkiej, niedwuznacznej odpowiedzi. Tak, czy nie?