Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/144

Ta strona została przepisana.

Emanuel zagryzł wargi. Najwyższym wysiłkiem mógł się powstrzymać od rzucenia proboszczowi obelgi. Wkońcu rzekł:
— Jeśli mowa o córce Andersa Jörgena, a chyba jeno o nią tu iść może, to sprawa polega w części na prawdzie!
— Przyznajesz pan tedy?
— Tak. Jest to moja narzeczona. Ale nie może stąd wynikać żadne zgorszenie dla gminy, gdyż wczoraj wieczór po raz pierwszy rozmawiałem z nią sam na sam, a miałem nawet, jak wiem, świadków. Pan Johansen nadszedł i widział nas.
Proboszcz Tönnesen skoczył naprzód o krok, potem uczynił drugi wstecz. Ręce mu opadły bezwładnie wzdłuż ciała. Patrzył na kapelana, mieniąc się różnemi uczuciami na twarzy, a skalę tę zakończyła jakaś pełna politowania groza i otępienie.
Oblicze Emanuela nie promieniało w tej chwili szczęśliwością narzeczeńską. Ściągnięte bezsennością rysy i czerwono okrążone oczy świadczyły wymownie, że w ciemnościach nocy stoczył straszny bój. Trapiło go przede wszystkiem, że w tej najważniejszej sprawie życia postąpił zbyt pochopnie, nie naradziwszy się, jak należy z Bogiem i sumieniem własnem.
Po krótkiem milczeniu, proboszcz przystąpił doń blisko i położył mu ostrożnie dłoń na ramieniu.
— Panie Hansted! — powiedział wzruszony — Muszę z panem serjo pomówić i to nie jako przełożony, ale jako prawdziwy, szczery, starszy przyjaciel. Czuję, że w obecnym nastroju ducha nie zechcesz mi pan przyznać tego tytułu, zaręczam atoli, że jestem przyjacielem pańskim i pragnę jedynie pańskiego dobra! Nie, nie przerywaj pan! Muszę