Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/145

Ta strona została przepisana.

doprowadzić do końca, co chcę powiedzieć. Muszę, rozumiesz pan? Sam nie wiesz, drogi przyjacielu, co czynisz. Jesteś pan chory, przemęczony, uwiedziony... sam nie wiem zresztą, co się z panem stało... ale proszę gorąco, w imię całej władzy, jaką mam nad panem, cofnij krok uczyniony, zanim przyniesie ci nieobliczalne szkody. Słuchaj pan! Musisz pan i powinieneś to uczynić! Boże wielki, jakże dojść mogło aż do tego! Gdzież pan podziałeś rozsądek? Co powie na to, jak sądzisz, rodzina pańska, przyjaciele, całe otoczenie pańskie? Wejdźże pan w siebie, panie Hansted, pomyśl, na co się narażasz, co stawiasz na kartę!...
Emanuel cofnął się, by uwolnić ramię od ręki proboszcza i zawołał:
— Nie mogę pozwolić księdzu proboszczowi mówić dalej w ten sposób. Nie ma ksiądz proboszcz żadnych danych, ani praw decydowania o moim szczęściu, czy nieszczęściu. To też niema co dalej poruszać tego tematu.
Proboszcz zagryzł wargi i patrzył na Emanuela ponuro i niepewnie. Pierś mu falowała, twarz płoneła purpurą, jakby w gardle wrzał mu ukrop słów mnogich.
Nagle obrócił się, podszedł do okna i stanąwszy tam, wbił oczy w ogród.
Śmiertelna cisza trwała przeszło dwie minuty. Wreszcie spytał Emanuel:
— Czy ksiądz proboszcz chce mi powiedzieć coś jeszcze?
Tönnesen obrócił się doń.
— Tak, panie Hansted! — rzekł, udając z wysiłkiem spokój — Uważam za swój obowiązek raz jeszcze ostrzec pana przed fatalnym krokiem, jaki uczynić