Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/186

Ta strona została przepisana.

— Nie widać jeszcze nikogo! — powiedziała do matki, a w oczach jej błysło jedyne, złe uczucie, godne każdego sprawiedliwego mieszkańca Skibberupu, to jest nienawiść do proboszcza Tönnesena.
Emanuel wszedł do stajni, ubrany w długą opończę ze zgrzebnego płótna, opasany sznurem, w drewnianych, ze skórzanemi wkładkami, chodakach. Poraz pierwszy zabierając się do karmienia, bez pomocy teścia, doznawał pewnego niepokoju. Niezręczne jego ruchy i przesadna dokładność, z jaką odważał i odmierzał przeróżne racje karmy, świadczyły o braku wprawy. Skrupulatnie, jakby szło o przyrządzenie ważnego lekarstwa, rozmieszał z wodą kilka makuchów rzepakowych we wiadrze, do powstałej w ten sposób braji dodał mieszaniny otrąb, śrutowin, oraz krajanych, żółtych korzeni i wszystko rozdzielił sprawiedliwie pomiędzy dojne krowy. Dwu krowom nie dojącym się zadał wiadro brukwi, a prócz tego dostała każda na dokładkę trochę sieczki owsianej, którą z trudem niemałym znieść musiał z podstrysza.
Zgrzał się prędko przy robocie, a skończywszy, doznał miłego zadowolenia, oraz fizycznej przyjemności, jaką daje robotnikowi praca ręczna. Zdawało mu się, że już po tym krótkim czasie mięśnie jego nabierają siły i sprężystości, że krew staje się cieplejsza i żywiej pulsuje w jego ciele. Nieraz wzdychał z żalem, że tak długo nie znał rzeczywistego znaczenia „błogosławieństwa pracy“ i myślał z politowaniem o swych znajomych w mieście, znających wieś jeno z „wywczasów letnich“, a którzy byli o tyle zaślepieni, że szukali leku dla chorych dusz i bezsilnych ciał swoich w takich rzeczach jak n. p. zabawa piłką na trawniku, albo wylegiwanie po