Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/206

Ta strona została przepisana.

— Słyszałem tu i owdzie, że ludność trapi się przewidywaniem nieurodzaju. Byłoby oczywiście nader smutne, gdyby obawy te miały uzasadnienie.
— Tak nie jest, — odparł Emanuel, ożywiając się tym tematem, — a przynajmniej tak nie jest dotąd jeszcze! Wprawdzie zboża jare, mianowicie owies sześciorzędowy i trawa po wyżej położonych polach znacznie ucierpiały, ale żyto ozime wszędzie się jeszcze trzyma dobrze, o ile oczywiście nie zaszkodziły mu przymrozki wiosenne.
Budząc się jakby ze snu, zwrócił biskup ku niemu twarz.
— Aa... — rzekł z uśmiechem — widzę, że stałeś się pan już fachowym rolnikiem, księże kapelanie.
Emanuel poczerwieniał, serce mu bić zaczęło i pomyślał, że teraz oto zacznie się cała sprawa.
Ale biskup poszedł dalej, rozkoszując się okolicą i mówiąc o oddziaływaniu piękności przyrody na umysł.
Nagle przerwał sam sobie i spytał, jakby mu coś nagle wpadło do głowy:
— Za pozwoleniem... Pan jesteś, o ile wiem, synem byłego dyrektora ministerjalnego radcy stanu Hansteda... prawda?
— Tak jest.

-Byłem niemal pewny! — wykrzyknął i nieodzywał się przez czas długi.
Szli zwolna ścieżką przez nieuprawne pola, ku wybrzeżu wiodące. Krążyły im nad głowami wrony, wystraszone krokami z bruzd pozostałych zdawna na ugorze, a tuż przy drodze, w odległości niespełna dwustu łokci wyskoczył lis, stając co chwila i rozglądając się wokół.