Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/217

Ta strona została przepisana.

Tymczasem panna Ranghilda chodziła po plebanji, niecierpliwie wyczekując dnia, w którym będzie ją mogła na zawsze opuścić. Czuła się już za starą, by snuć marzenia przyszłości, ale paliła ją chęć wyjechania z miejsca, gdzie zmarnowała młodość i gdzie ni jeden zakątek, ni człowiek nie wywoływał w niej uczucia żalu. Zwłaszcza męką stało się jej w czasach ostatnich nieuniknione współżycie z kapelanem. Drwiła dowoli z manjackiej jego żądzy przybrania chłopskich manjer i gestów, twierdziła, że się zaniedbał w stroju, że włosy jego i odzież cuchną stajnią i potem, tak że przez stół czuje jego obecność, ile razy wyjątkowo siada na plebanji do obiadu, i godziła się ze zdaniem ojca, który twierdził, iż podobna zmiana zaszła również w jego umyśle.
— To rzecz charakterystyczna dla ludzi tej okolicy, kształcących się na proroków, — mówił proboszcz — że biorą sobie za wzór seminarzystów naszych. W innych krajach, ludzie tego pokroju szukają natchnienia mistycznego w starych księgach, tutaj zaś czerpią inspirację od pastuchów i parobków. Zanim rok minie, będzie pan Hansted również i pod względem duchowym przybrany w drewniane chodaki. Już dziś cała umysłowość jego stała się ordynarną i chłopską.

Nakoniec, w połowie lipca zapakowali Tönnesenowie swe manatki i odjechali. Kilku chłopów vejlbijskich i trzej właściciele ziemscy chcieli wyprawić proboszczowi ucztę pożegnalną i obdarować go srebrnym dzbankiem na kawę, ale wymówił się od tego z podzięką i stanowczością niezłomną. Po