Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/236

Ta strona została przepisana.

Emanuel pozdrowił przybyłych już zdala, powiewając nad głową kapeluszem, a dotarłszy z pługiem na odległość jakichś dwudziestu łokci od drogi, zatrzymał konie, z których buchała para i spytał:
— Cóż tam nowego, Hansino?
Hansina stała na drodze, poruszając zlekka nogą tam i z powrotem wózek, celem uspokojenia dziecka, które zaczęło kwilić, zdziwione tem, że nie jedzie dalej. Policzyła oczka na drucie i odparła miejscowym djalektem:
— Nic tak dalece... Acha, prawda... — był tkacz Hansen. Chciał pomówić z tobą.
— Tak? — odrzekł Emanuel z roztargnieniem i obejrzał się, mierząc spojrzeniem zorany kawał. — Cóż miał takiego na sercu?
— Nie powiedział mi. Kazał cię tylko spytać, czy nie chcesz przyjść dziś popołudniu o trzeciej na zebranie u wójta.
— Ach, o to idzie? — roześmiał się. — Hansen to wielki dziwak! Hansino, — przerwał sobie sam — czy pamiętasz com ci mówił o nowej metodzie nawożenia, wyczytanej w „Gazecie Rolniczej?“ Im więcej o tem myślę, tem mi się wydaje lepszą. Zresztą rzecz to oczywista... prawda? Należy wywozić na pole nawóz świeży i zaraz go przypłużać, miast trzymać na gnojowisku, gdzie traci mnóstwo najcenniejszych własności, a ponadto zapowietrza nasze obejścia. Jak ci mówiłem, kraj traci skutkiem starej metody conajmniej sześć miljonów rocznie! Pomyśl Hansino... całe sześć miljonów. Byłaby śliczna rzecz zaoszczędzić tak wielką sumę, której by użyć można w przyszłości na naprawienie mnóstwa krzywd z czasów dawnych i na poprawę bytu. Nie pojmuję tylko, czemu ludzie nie wpadli już na rzecz