Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/237

Ta strona została przepisana.

tak prostą... która wprost leży na dłoni... nieprawdaż? Myślałem nad tem dziś i pewny jestem niemal, żem odkrył przyczynę. Ta smutna konieczność była wynikiem pańszczyzny w posiadłościach pańskich... rozumiesz? Oto chłop musiał odrobić naprzód na pańskiem polu, zanim otrzymał pozwolenie pracy dla siebie. Zmuszeni spychać z dnia na dzień obróbkę własnego zagonu, chłopi musieli rzucać gnój na kupę, zanim im się udało chwycić dzień wolny i obrócić go na własną korzyść. Pochodzenie gnojowisk poszło z czasem w zapomnienie i utarło się mniemanie, że ich zakładanie oparte jest na jakiejś arcymądrej zasadzie. Stąd też poszło, że nie miano odwagi zerwać z niemi. Krótko mówiąc, owe cuchnące gnojowiska są to pamiątki z czasów ucisku, podobnie jak i inne niechlujstwo, którego stara się pozbyć teraz społeczeństwo ludzkie. Czy to nie ciekawe... Hansino? Ach, jakiż błogosławiony jest czas, w którym żyć nam padło. Jakże rozkosznie być świadkiem szerzenia się prawdy i sprawiedliwości w małym i wielkim zakresie, jakże miło patrzeć, jak spada jarzmo niewoli i świta szczęśliwsza przyszłość.
Hansina zmieniła drut i uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Znała dobrze męża i wiedziała jak łatwo zapala go każda nowa idea. Przywykła też słuchać w milczeniu jego wywodów i rojeń o niesłychanych wynikach, jakie nastąpić muszą.
— Czas już chyba wyprzęgać! — powiedział Emanuel, spoglądając na wielki, srebrny zegarek i przykładając go, chłopskim obyczajem do ucha. Rzucił lejce na grzbiety skulonych koni i dodał: — Możebyś podał rękę ojcu, chłopcze!
Słowa te skierowane były do malca, siedzącego dotąd wraz z siostrą na kamieniu przydrożnym.