Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Ciemność ogarnęła świat, wiatr ustał, z nieba okrytego ciężkiemi chmurami padały zwolna duże, białe płaty, topniejące zaraz w błocie. Hansen kroczył ku domowi wśród śnieżycy, która zmieniła się po chwili w rzęsisty deszcz, samotną ścieżyną wiodącą poprzez wzgórza do Skibberupu. Twarz wykrzywiał mu zwykły kwaśny uśmieszek, a oczy w czerwonych obwódkach spoglądały przedsię tępo, jak to bywało zawsze w chwilach snucia w cichości osamocenia nowych planów wojennych.

Wśród ulewnego deszczu i ciemności wrócił Emanuel na plebanję i wszedł w towarzystwie drugiego jeszcze mężczyzny do wnętrza domu po wysokich, kamiennych schodach, wiodących do pańskiej ongiś sieni o machoniowych wieszadłach, które przystrajało dawniej wielkie, niedźwiedzie futro Tönnesena, albo znów otoczone welonami kapelusze ogrodowe panny Ranghildy. Czerwono-białą szachownicę posadzki kryły ongiś piękne, kokosowe maty. Dzisiaj paliła się tu jeno prosta latarnia stajenna, a pod wieszadłem widniał szereg zabłoconych chodaków drewnianych wszelkich kształtów, począwszy od ordynarnych szłap komorniczych z żelaznemi paskami i wiechciem słomy wewnątrz, aż do małych, przez pół lakierowanych sabotów kobiecych ze zdobnym przodem i flanelową podszewką.
Zebrali się już codzienni goście plebańscy, spędzający tu po pracy wieczory na wspólnej rozmowie, czytaniu i śpiewie, i obsiedli ściany wielkiej, na ogród wychodzącej jadalni, oświetlonej skąpo jedną jedyną lampą naftową. W wielkiej izbie onej, prócz