Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/257

Ta strona została przepisana.

wiej toczyła się rozmowa, a ponad długowłosemi głowami wisiała, gęstniejąca coraz to bardziej, chmura tytoniowego dymu.
Zdala, w najciemniejszym kącie siedziały dwie osoby, wyglądem i zachowaniem świadczące, że nie zaliczają się do stałych bywalców „hali.“ Do nich to podszedł Emanuel zaraz po wejściu i pozdrowił najserdeczniej. Dwaj ci mężczyźni przedstawiali się nader smutnie, a ubranie ich stanowiły łachmany, tak przemoczone, że wokół pończoch powstały na ziemi małe jeziorka. Jeden był długi i chudy, niby Żóraw studzienny, drugi zaś mały, nalany, z naroślą wielkości pięści nad jednem okiem. Obaj siedzieli z rękami opartemi na kolanach i patrzyli w ziemię, ale od czasu do czasu, upewniwszy się poprzód, że nikt nie patrzy, zerkali na siebie z pod oka, tłumiąc skryty uśmiech.
Były to znane dobrze w całej okolicy osobistości, Swend-piwko i Per-sznaps. Zaliczali się do stałego inwentarza wyrzutków gminy i codziennie wyczekiwali wraz z innymi pod drzwiami Villinga na otwarcie sklepu, pełni niepokoju, kryjąc za pazuchą puste flaszki. Mieszkali, jak liczna dość rzesza biedaków okolicznych, w marnych lepiankach glinianych, w tak zwanych chatach na bagnisku, daleko, na zachodniej granicy parafji. Jeden robił drewniane chodaki, drugi pokrywał dachy, ale opinja publiczna twierdziła, że obaj czerpali swe dochody z kradzieży w polu ziemniaków podczas ciemnych nocy, ze strzyżenia wełny pasących się nocą, a przywiązanych do pali owiec i tym podobnych rzeczy... Wielu podejrzywało ich ponadto o to, że mają na sumieniu dużo gorsze jeszcze czyny. Emanuel wiedział o tem potrochu. Niedługo po osiedleniu się tutaj dostrzegł,