Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/260

Ta strona została przepisana.

Masz słuszność, Abelono. Spróbujmy wziąć się do czegoś. Może nam coś opowiesz, Antoni?spytał ciemnobrodego, na księdza wyglądającego małego człowieczka w białej krawatce i czapeczce, który siedział na drugim końcu izby w starym, plecionym fotelu, obejmując oburącz drewnianą głowę wielkiej fajki. Był to nowy nauczyciel gminny, znany Antoni Antonsen, dawny „nauczyciel wędrowny,“ który na życzenie rady gminnej objął szkołę, jako następca Mortensena. Posłyszawszy pytanie pastora, przekrzywił swawolnie głowę i odrzekł zwolna, rozlewnym, chłopskim dialektem:
— Nie, dziś wyznaję właśnie zasadę starego przysłowia, które powiada, że milczenie jest złotem.
Wesołość, jaka nastała wśród zebranych jeszcze zanim skończył zdanie, była dowodem popularności tego człowieka. Śmieszny, mały Antonsen, odznaczający się dowcipem samorzutnym i ciętym, stał się rychło czynnikiem ożywczym gminy, a jego żartobliwe przemówienia, niewyczerpany zapas dykteryjek i przysłów, oraz humorystyczne odczyty uczyniły zeń osobę niezbędną w całej okolicy. Przemówieniem nauczyciela kończyć się musiała każda uroczystość ludowa, czy zebranie towarzyskie.
— Słuchajże, Antoni, — powiedział jeden z parobków, nie zdążywszy jeszcze naśmiać się do syta — mógłbyś nam dziś bodaj trochę poczytać! Strasznie dawno nie słyszeliśmy cię już. Wszakże pamiętasz, żeś nam winien dotąd ową historyjkę o Stinie, która wybrała się na uniwersytet!
— Tak... tak... zawołano z wszystkich stron przeczytaj nam to, drogi Antoni... bądź dobry...
Nauczyciel zamknął jedno oko i rozejrzał się wokoło, a uśmiech na jego twarzy stawał się coraz