Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/261

Ta strona została przepisana.

wyraźniejszy i pobudzał coraz bardziej do śmiechu. Śmiali się zebrani i nalegali nań z każdą chwilą silniej.
— Ano dobrze... — powiedział, kiedy zaczęły prosić nawet kobiety z pod pieca. — Widzę, że nikt nie zabierze dziś głosu, przeto nie będę się targował. Nie chcę też przeszkadzać Stinie w udaniu się na uniwersytet.
— A może zaśpiewamy co przedtem! zaproponował tenże sam co przedtem śmiały głos z ławki dziewcząt.
Była to piękna Abelona, służebna plebanji, mocna, dwudziestoletnia dziewczyna, z czarnemi Wstążkami w jasnych, białych niemal włosach, z różą u piersi i połyskliwym paskiem, oznaką uniwersytecką, obciskającym szczelnie jej stan.
— Dobrze! — zgodził się Emanuel — Zaśpiewajmy pieśń patrjotyczną. Trzeba nam tego bardzo w czasach obecnych.
Po skończeniu uczyniło się cicho w sali. Parobcy rozsiedli się wygodnie, kładąc łokcie na stole, a dziewczęta złożyły na kolanach roboty i schowały ręce głęboko w kieszenie sukien, pod fartuchem, by lepiej obserwować miny czytającego Antoniego. Nauczyciel był jako prelegent dla wszystkich mieszkańców gminy niedoścignionym wzorem doskonałości i porównywano go jeno ze starym dyrektorem z Sandingi. Dyrektor opowiadał, lub czytał stare, północne baśni i sagi w ten sposób, że niejako unosił dach ponad głowami słuchających z zapartym oddechem. Wrzaskliwy głos jego ożywiał olbrzymy, krasnoludki i walkirje, wydawało się, że przelata tuż obok miotający gromy tłum Azów, natomiast nauczyciel Antonsen snuł proste, codzienne opowieści