Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/268

Ta strona została przepisana.

Nagle Aggerbölle rzucił się na krześle i zawołał w przystępie desperackiego humoru:
— Dajże pan co ciepłego, Villing! Przyda się to chyba w taki psi czas... nieprawdaż?
Małżonkowie zamienili pytające spojrzenia i nastała chwila ciszy. Potem pani Villing podniosła się i wyszła do kuchni.
— No, cóż słychać? — spytał Villing, ogarnięty politowaniem dla swej ofiary, i klepnął weterynarza przyjacielsko po kolanie.
— Nędza... oczywiście jak zawsze! Czyż może być inaczej?
— I nam, kupcom również źle się powodzi. Zastój ogromny wszędzie, a ceny spadają! Czemże się to skończy?... Dopieroco właśnie narzekałem przed żoną, że nie mogę dać swym odbiorcom rozleglejszego kredytu. Nie wspomnę już o radości, jakąbym miał, będąc w stanie wygodzić przyjaciołom czasem w chwilowej potrzebie i nieść potrzebującym pomoc słowem i czynem. Niestety, w obecnych czasach trudno dopełnić nawet własnych zobowiązań. Doprawdy, nie wiem, skąd wezmę pieniądze, potrzebne na najbliższe terminy płatności. Ciężka to rzecz, wierzaj, drogi przyjacielu, w moim wieku, po dwudziestoletnich uczciwych, tak jest, śmiało to mogę rzec, uczciwych wysiłkach. W tej chwili właśnie jestem goły jak święty turecki!
Weterynarz słyszał nieraz te słowa i sens ich zrozumiał doskonale. Mruknął tedy pod nosem kilka niezrozumiałych słów i jął niespokojnie patrzyć na drzwi do kuchni wiodące. Przyszedł istotnie w nadziei pożyczenia kilku koron, ale w tej chwili myślał tylko o oszołomieniu się napitkiem.