Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/281

Ta strona została przepisana.

piero gdy znalazł się tuż przy niej i chciał objąć jej głowę, by ją na powitanie pocałować w czoło, zauważył, że jest niespokojna i napoły jeno przytomna.
— Cóż ci się stało, droga moja? — spytał — Chyba nie zaszło nic złego... prawda?
Zaczęła szukać drugiej pończochy w stercie przed nią leżącej, po chwili zaś rzekła tonem, w którym taiła się wymówka:
— Znowu źle z chłopcem, Emanuelu!
— Z chłopcem? Cóż mu jest? Wrócił chyba, sądzę. Przez całe popołudnie go nie widziałem.
— Rzecz się wyjaśniła, znalazłam go po twem odejściu na schodach piwnicznych. Pogorszyło mu się bardzo z uchem, tak żem go musiała położyć. Nie wiem, co to znaczy, ale zachowywał się dziś tak dziwnie jak nigdy.
— Co powiadasz? Zobaczę sam...
Chciał wziąć lampę, ale go powstrzymała.
— To zbyteczne. Mógłby się zbudzić. Zaświeciłam w sypialni lampkę nocną.
Wstała i poszła z mężem do sąsiedniego pokoju, gdzie spał chłopiec w czerwonawych blaskach płomyka, pływającego w szklance na ciemnej warstwie oliwy. Miał dłonie podłożone pod policzek i zgięte kolana. Leżał spokojnie, a wyraz twarzy nie zdradzał cierpienia. Wyglądał jak uosobienie zdrowia i spokoju.
— Ale on śpi jak drwal po robocie! — powiedział Emanuel — Niepodobna przypuścić, by mu coś brakowało. Przeraziłaś się bez powodu, Hansino!
— Nie pojmuję, doprawdy... — odrzekła — przed godziną bredził i krzyczał okropnie. Napada go to od czasu do czasu.