Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/30

Ta strona została przepisana.

znów w ogromnym płaszczu swoim, nie śmiąc przerwać milczenia. Nagle atoli zbudził go donośny rozgwar wielu głosów. Sanki dostały się w wąwóz, gdzie śnieg leżał w ogromnych zaspach, rozkopanych, tworzących z obu stron wysokie mury, a konie mogły jeno krok za krokiem posuwać się naprzód. Woźnica wstrzymał je wkońcu, a kapelan zobaczył w świetle księżyca, tonącego właśnie poza wałem chmur na zachodzie, w odległości jakichś pięćdziesięciu łokci przed sobą, gromadkę ludzi, odkopujących drogę, zajętych pilnie robotą. Właśnie oni to wstrzymali sanie, wołając jeden przez drugiego:
— Trzeba trochę zaczekać... śnieg osunął się właśnie... za chwilę wszystko będzie w porządku.
— A kto to jedzie?
— Jestem pastorem! — zawołał kapelan, zmieszany potrochu, tem że po raz pierwszy głośno objawia swą godność — Jadę do chorego!
Na głos jego ludzie obrócili głowy. Zaczęli kupić się, szeptać i wyciągać szyje.
Po chwili jeden z gromady przystąpił do koni i poszeptał z woźnicą. Zaraz też poruszenie nastało pośród pracujących. Z pewnem wahaniem zbliżyli się ze stron obu do sanek. Byli to przeważnie niscy, przysadkowaci mężczyźni z błyszczącemi niby łuska śledzia oczyma na czerwonych twarzach. Jedni mieli wysokie śniegowce, inni drewniane saboty i długie, poza kolana sięgające wełniane pończochy, na spodnie wciągnięte. Wszyscy mieli przeważnie na głowach wielkie, futrzane czapy z klapami na uszy. Jeden był jeno ubrany w skórzany kaftan, wyraźnie cudzoziemskiego pochodzenia.