Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/322

Ta strona została przepisana.

lanach matki słuchał opowieści o starych prorokach izraelskich, których słowom Bóg błogosławił. Nie mógł się i teraz wyzbyć myśli, że Bóg, zabierając mu syna, poddał strasznej próbie jego wiarę i próba ta będzie ostateczną... Ach, jakże się jednak słabym okazał...!
Idąc tak w zamyśleniu, zaskoczony został nagle widokiem towarzystwa, złożonego z pięciu, czy sześciu osób, które ucztowało na białym obrusie, rozłożonym na wysokiej trawie, opodal drogi.
W tej właśnie chwili wstała młoda panienka, w półdługiej, białej sukience z błękitną szarfą i zabierała się do wygłoszenia mowy. Trzymała w jednej ręce wzniesiony kieliszek z winem, w drugiej zaś popielaty kapelusz męski, który podnosiła ku głowie i opuszczała znowu, z ukłonem, podczas gdy reszta towarzystwa, dwu panów i dwie damy bili oklaski uznania i śmiali się głośno. W trawie, za paniami leżała rękojeścią do góry, otwarta parasolka, zaś obok panów sterczała, zatknięta w ziemię laska z błękitnym kapeluszem damskim na rączce. Kilka kroków dalej stał w cieniu obciosanej wierzby powozik, zaprzężony w dwa małe, rosyjskiego pochodzenia siwki, a obok niego widniał stangret w aksamitnych spodniach i szarych kamaszach.
Emanuela przenikało zawsze drżenie, ile razy zetknął się niespodzianie z obcymi, ubranymi po miejsku ludźmi. I teraz więc odwrócił głowę, udając że nie dostrzega wcale ucztujących. Przechodząc, usłyszał jak panienka mówiła:
— Pozwólcież łaskawi, czcigodni państwo... że wychylę... wypiję... do dna ten kielich goryczy, ku czci... naszego... ukochanego gospodarza...