Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/333

Ta strona została przepisana.

szego krajobrazu. Pewnie się panu wydaję straszną... nieprawdaż?
Emanuel znowu chciał odpowiedzieć, ale go ubiegła.
— Mogłabym, gdybym tylko chciała, oburzyć pana bardziej jeszcze. I nawet uczynię to! Otóż sądzę, że wszystka gadanina o piękności i wzniosłości natury, to jeno bajka wymyślona przez głupkowatych poetów, a większość ludzi operuje temi pojęciami w złej wierze i całkiem obłudnie. Ja, ze swej strony poprzestaję chętnie na ulicach Kopenhagi, a nagie pola, monotonne drogi i ów bezmyślny nadmiar horyzontu przejmuje mnie dreszczem takim, że przychodzi mi na myśl wanna z zimną wodą, w której kąpać się musiałam, dla zahartowania, gdym była dzieckiem. Choćby słońce nie wiem jak świeciło, a zieleniały pola, mnie się wydaje wszystko tak smutne i tak puste, że dygoczę z chłodu. Gdy wspomnę nieskończenie długą zimę z ciemnemi, że oko wykol, wieczorami i nocami, gdy wspomnę burze, deszcz, rozmokłe drogi, a mówię to na podstawie długoletniego doświadczenia, to wszystko wydaje mi się wprost nieludzkie i poniżające poprostu. Przyznaję, i miasto może być wstrętne, pełne kurzu, brudne, osmolone dymem węglowym i t. d., ale mimo wszystko człowiek nie jest w tej mierze wydany na łup brutalnych, ślepych, ohydnych sił przyrody. Mieszkaniec miasta nie jest niewolnikiem słońca, czy księżyca i nie zależy od tego, czy raczą miłościwie świecić, czy nie. Tam dopiero zaczyna się domyślać potrochu człowiek, co znaczy człowieczeństwo, to znaczy owładnienie bezwzględne przyrodą, co leży, w planie samego nawet rozwoju.