Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/342

Ta strona została przepisana.

już swej odmowy, wypił kieliszek wina, wysławiał się teraz coraz to swobodniej, budując zdania z łatwością, która go samego dziwiła, i wyrażając się ściśle, jak rzadko.
Nagle niepokój ogarnął zebranych. Wyszedłszy ze sformułowanej dość zuchwale pochwały uczelni chłopskich i ich zasług dla kultury ducha mieszkańców wsi, wspomniał nagle o wielkiej, współczesnej walce rządu z ludem.
Wszyscy spojrzeli trwożnie na wuja Joachima, którego głowa rozczerwieniła się i nabrzmiała, jak balon nadymany gazem.
— Za pozwoleniem, szanowny panie! — wybuchnął wreszcie, podnosząc obyczajem głuchych do ucha rękę, arcy nie arystokratyczną zresztą, owłoszoną brzydko na każdym stawie palca — Za pozwoleniem! Słyszę, że pan jesteś wielkim wielbicielem tak zwanej wolności ludu, i tego... szanowny panie... jakże mu tam... acha... powszechnego prawa głosowania... Może mi tedy pan pozwolisz powiedzieć coś, co odrazu zmieni pańskie zapatrywanie... dobrze? Zacytuję jeden jedyny tylko przykład, by wykazać jasno... jak na dłoni... że owo... jakże tam... acha... powszechne prawo gadania... jest ogromnie szkodliwe dla dobra i przyszłości kraju...
Pani Hassing spojrzała na męża z prośbą, by uciszył wuja, ale doktor był to wielki wisus, mimo poprawnych pozorów i zewnętrznej powagi, przeto udał, że niczego nie dostrzega. Ów pojedynek wydał mu się arcyzabawną rzeczą.
— Otóż... pozwolę sobie, — ciągnął dalej wuj Joachim — i to w kilku słowach... acha... miałem pastucha... niedawno jeszcze... hm... poprostu