Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/351

Ta strona została przepisana.

gich piór, zgromiła go takiem spojrzeniem, że omal zdziwiony nie spadł z krzesła.
Emanuel nie zwracał zrazu wielkiej na muzykę uwagi. Pierwszy utwór była to kompozycja modna i trudna, która brzmiała w uszach jego jak wrzask kotów na dachu. Rozparty w fotelu, zapadł w dumanie. Objął spojrzeniem pokój, obrazy na ścianach, kilka białych figur na wysokich postumentach i uczuł senność wielką.
Dawno już minął czas codziennego spoczynku, to też zmrok pokoju, różne, niezwykłe wrażenia dnia, znużenie wysiłkiem duchowym, a wreszcie kilka wypitych kieliszków wina wprawiły go w senne otępienie.
Po chwili jednak zaczął nadsłuchiwać... pochwycił bowiem znane tony. Z jakiejś dali płynęły pełne, uroczyste, harmonijne akordy. Długo nie wiedział do czego je odnieść, a także dlaczego wywierają nań takie wrażenie. Brały go wprost w niewolę. Posłał oczy przez drzwi werandy i wydało mu się, że blady, srebrzysty krajobraz, wielkie, kamienne wazy, oraz podobne cyprysom topole, że wszystko to razem jest ucieleśnieniem muzyki panny Ranghildy. W tej chwili poznał szopenowski marsz żałoby, ulubiony utwór siostry, który mu grywała tyle razy o zmierzchu w młodych latach. Naraz zmieniło mu się całe otoczenie. Nie był już w salonie doktora Hassinga, ale w domu rodziców. U fortepianu siedziała pomiędzy świecami własna siostra jego Betty, wznosząc i opuszczając powabnie białe ręce nad klawiszami. Podobny człowiekowi ogarnionemu urokiem gór, który słyszy dzwony wsi rodzinnej, siedział napół przytomny i patrzył na te piękne, białe ręce. Gdy zaś w pewnym momencie