Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/36

Ta strona została przepisana.

— To córka nasza! — odparła kobieta, spojrzawszy nań ze zdumieniem.
— Jakto? Proboszcz mówił najwyraźniej...
Kapelan zająknął się, mocno zmieszany i zawstydzony stanął plecami do łóżka, gdyż dziewczyna ubrana była chłopskim obyczajem w samą jeno koszulę i w przystępie gorączki rzuciła na wierzch kołdry nagie ramiona.
— Przecież miał zachorować starzec. Proboszcz powiedział, że mam dysponować Andersa Jörgena... pamiętam dobrze...
— Mnie? — zawołał na dźwięk imienia ojciec dziewczyny i spojrzał zdumiony, napoły oślepłemi oczyma — Dziękuję za łaskawą pamięć, — dodał po chwili — ale właściwie jestem zupełnie zdrów.
— Zaszło tedy nieporozumienie! powiedział kapelan.
— Tak, to córka nasza Hansina! — wpadła żywo matka i zaczęła opowiadać jak to przed trzema dniami choroba zaczęła się od bólu w krzyżach i lędźwiach. Zrazu myśleli że to nic, ale ból powędrował do karku, a zeszłej nocy po gorszyło się tak, że musieli wezwać lekarza. Lekarz trząsł głową, a dziś w południe powiedział, że z tego może wywiązać się to i owo. Ale zdaniem rodziców, niebezpieczeństwo już minęło.
Słuchając tego sprawozdania, kapelan przyszedł całkiem do siebie. Uczuł nawet pewien wstyd, że uległ zmieszaniu i, skupiając siłą wszystkie myśli na święty obrządek, jaki go czekał, zbliżył się ponownie do łóżka.
W tejże chwili zbudziła się chora i rozwarła ciemno-szafirowe oczy, ogarnięte złudą gorączki, i skierowała z tępym wyrazem na obcego sobie