Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/362

Ta strona została przepisana.

wydało się jednak, że nigdy jeszcze tyle nie krząkał, nie pluł i nie miał takiej czkawki, jak właśnie dzisiaj.
— Możebyśmy poszli do ogrodu? — spytał wkońcu — Coprawda nie jest to już park wzorowy z czasów ojca pani, ale znajdziemy tam w każdym razie chłód i cień.
— Doskonale! — zawołała panna Ranghilda.
Wstali, ale Hansina podniosła się dopiero, gdy Emaneul spytał, czy nie pójdzie razem.
Został na miejscu tylko pastuch Soeren i aż do odejścia dam pochłaniał je chciwem spojrzeniem.
Nagle Abelona wytknęła głowę z drzwi kuchennych, za któremi stała na czatach.
— Czy już poszły? — spytała.
Soeren potwierdził głową, Abelona weszła do hali i pobiegła do okna wyglądać.
— Cóż to ma do czynienia Emanuel z takiemi damulkami? — rzekła z oburzeniem — Wyglądają zupełnie jak para zwyczajnych ladacznic.

Pierwsze wrażenie obecnego plebańskiego parku nie każdego mogło pociągać i Emanuel miał słuszność twierdząc, że niewiele zostało z wspaniałości pańskich proboszcza Tönnesena. Pielęgnowane dawniej starannie żywopłoty wypuściły na wsze strony pędy, trawniki zarosły ścieżki, a chwasty wszelkiego rodzaju zanieczyściły trawę. Długie aleję stały się łupem krzaków, a pod drzewami leżały suche gałęzie i spadłe z góry skrzynki szpacze.
Panna Ranghilda wraz z Emanuelem, oddaliwszy się niebawem od reszty towarzystwa, zapadła w gąszcz niezmierny. Wprawdzie pastor czynił wysiłki, by zawrócić do reszty towarzystwa, albo przynaj-