Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/402

Ta strona została przepisana.

stwo i obłuda szerzą się tutaj pośród nas, równie jak pośród społeczeństwa współczesnego, które przy pomocy nieba obalić chcemy!... Oto jest prawda! Bóg z siebie kpić nie pozwala i dlatego rzucił nas w proch, byśmy weszli w siebie i poznali, jakeśmy się stoczyli nisko!...
Nie mógł już dojść do głosu z powodu prowokacyj i krzyków. Z morza otaczających go, podniesionych głów dochodziły ryki, niby łomot fal. Pewna część ludu zakłopotana była tem, co się stało, ale nikt nie zabrał głosu, by skandalowi tamę położyć.
Zauważywszy, że nie opanuje wrzenia, zakończył życzeniem, by prawdziwi zwolennicy prawdy i sprawiedliwości wynieśli z klęski naukę, że nie zuchwalstwem, ale pokorą i nie pychą, ale samokrytycyzmem dochodzi się w imię lepszej przyszłości do zwycięstwa.
Zszedł ze wzgórza wśród zupełnej ciszy, a zaraz rozległy się żywe oklaski i okrzyki powitalne. To tkacz Hansen wstępował rozważnie na kurhan.
Widok znanego przywódcy bojowego, przemawiającego od szeregu lat na zgromadzeniach, podziałał niby fanfara. Podparłszy jedną czerwoną dłonią policzek, a założywszy drugą na plecy, wodził oczyma po tłumie, czekającym w napięciu wielkiem. Gdy się wreszcie uciszono, powiedział z uśmiechem, łagodnym głosem:
— Dziwna to mowa zaiste, moi przyjaciele, jaką nas uraczył Emanuel przed chwilą. Stałem na dole i szczypałem się w ucho, sądząc żem się przesłyszał. Wreszcie rzekłem sobie: Ty śpisz, Jensie, i marzy ci się kazanie starego Tönnesena?...
— Słuchajcie! To słuszne słowa! — zawołali Skibberupacy chórem.