Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/405

Ta strona została przepisana.

— Tak! Teraz chcę tego na serjo, o ile mnie przyjmiesz naturalnie.
— Czy cię przyjmę, droga moja? Oczywiście... każdej chwili... Ale co powie Emanuel?
— Nie wiem jeszcze. Ale napiszę. Do widzenia!
Siedzący nad rowem Emanuel podniósł głowę. Przez łzy widział ostro zarysowaną na tle jasnego nieba ciemną masę ludu i chwiejącą się we wsze strony postać tkacza na szczycie kurhanu. Wspomniał, jak przybył tu, sądząc że znajdzie serca czyste i niewinne, żyjące pod wolnem niebem, na łonie przyrody, a tam oto na górze stoi mistrz intrygi i oszczerstwa, triumfujący nad nim! Wspomniał, jak ruszył głosić tym ludziom ewangelję pokoju i miłości, a oto tam stoi apostoł nienawiści, morderca litości i wyciąga czerwone jak krew ręce do nieba!

Dopiero następnego ranka Emanuel uspokoił się na tyle, że Hansina mogła z nim pomówić.
— Co myślisz czynić? — spytała, gdy po porannej modlitwie zostali sami w pokoju.
— Nie wiem, czuję tylko, że musimy stąd jechać. Niema innego wyjścia. Nie odmówią mi chyba jakiejś małej parafji w Jutlandji, na wydmach nadmorskich. Potrzebuję samotności, by dojść do jasnego zrozumienia samego siebie.
— Porzuć tę myśl, Emanuelu.
— Dlaczego?
— Powiadasz, że potrzebujesz samotności, by dojść do ładu z sobą, jakże tedy możesz być przez ten czas dla innych nauczycielem i przewodnikiem? Nawet gdybyś dostał inną parafję, stałoby się nie-