Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/431

Ta strona została przepisana.

Na dźwięk głosu Sejlinga powstało w zgromadzeniu lekkie zaniepokojenie, on zaś zaczął od pochwały tego, co powiedział Pram, przyjaciel jego, którego płomiennych i żywotnych idei słucha zawsze z wielką przyjemnością. Po dojrzałej atoli rozwadze uważa, mówił dalej, za swój obowiązek podkreślić pewne niebezpieczeństwo, ukrywające się pośród licznych usiłowań, o jakich tu była mowa, na które nie dość zwraca się uwagi.
— Należy — ciągnął dalej — stwierdzić fakt, że chrystjanizm posiada jednych jeno wrogów, to jest nie-chrześcijan. Otóż w pewnych kołach chrześcijańskich zakorzenił się obyczaj wyciągania, otwartych, czy też zaciśniętych w pięści, mniejsza z tem rąk na wszystkie strony i to jest właśnie objaw źle pojętej gorliwości, która wprowadza jeno zamieszanie i bezład. Wilhelm Pram, omawiając stosunek człowieka współczesnego do wiary, zażądał, by wiara nie krępowała rozumu i nie stała w sprzeczności z wiedzą ścisłą, mnie zaś wydaje się to, jakby wyciągał pięść do inaczej usposobionych chrześcijan, a otwartą dłoń braterską do bezwyznaniowców i wolnomyślicieli wszelkiego rodzaju. Jest to, jak rzekłem, gorliwość, która zboczyła na manowce. Wielkiem i najważniejszem zadaniem religijnem czasów naszych jest, zdaniem mojem, nie wykopywanie rowów pomiędzy wierzącymi chrześcijanami, ale przeciwnie budowanie mostów, któreby umożliwiły kiedyś zjednoczenie całej owczarni Chrystusowej, co byłaby świadectwem wiary prawdziwej, czyniącej, że ślepi widzą, a głusi słyszą.
Słowa te wypowiedziane tonem poważnym i smutnym uczyniły pewne wrażenie, zwłaszcza na świeckiej części słuchaczy. Ale Wilhelm Pram,