Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/471

Ta strona została przepisana.

wszystkie i za chwilę siedziało półtorasta dziewcząt rzędami w ławkach wielkiej sali dolnej, czekając w uroczystem skupieniu. Po odśpiewaniu pieśni wstąpił na katedrę młody nauczyciel, kandydat Schönberg i ciągnął dalej poprzedni wykład o duńskich baśniach ludowych, objaśniając je szczegółowo.

Nastał dzień parny, gorący, bezwietrzny, a niebo było tak połyskliwe, jakby spotniało. Słońce prażyło kamienie brukowe zagród włościańskich, wpędzając cienie pod same okapy dachów, gdzie siedziały rzędami wróble i strzepywały się od czasu do czasu, niby stare damy dręczone gorącem. Pies łańcuchowy leżał przed budą z wyciągniętemi łapami jakby martwy, kaczki pokusztykały na staw, a kury spały stojąco pod krzakami jałowca.. Nie słychać było ćwierkania ptaków.
Śpiewały one tylko w ogrodzie plebańskim, znajdując tam odrobinę cienia. Był to ogród, co się zowie o czterech morgach powierzchni, pełen nieprzeniknionych krzaków i stuletnich drzew, pod których potężnemi koronami chłód panował. To też huczało tu jak w kościele. Plebanja sama, był to czcigodny zabytek przeszłości, idyliczna, wiejska budowla, złożona z czterech długich, niskich, słomą krytych domów, bardzo niepozornie wyglądających, przy nowożytnych chłopskich dworkach. Ściany okrywał powój, mech dachy, a całość czarowała, jak zjawa z krainy baśni.
Mieszkał tu ośmdziesięcioletni pastor Momme, będący również czcigodnym zabytkiem dawnych, do legendarnych dziś zaliczanych czasów. Mały jak karzełek, w czarnej czapeczce na białych, długich wło-