Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/486

Ta strona została przepisana.

Tymczasem wędrowali przez wrzosowisko pater Rüdersheimer i panna Ranghilda, żywo rozmawiając. On miał wielki kapelusz i różę w butonierce, ona zaś unosiła ponad lakierowane pantofelki jasną suknię w kwiaty, by nie zaczepiała się o ostre krzaki wrzosów.
Po raz pierwszy dopiero ruszyła w tę pustać i czuła się trochę nieswojo pośród głuszy ogromnego, samotnego rozłogu, gdzie hulał jeno wiatr, szemrząc tajemniczo.
— Strasznie tu! — powtarzała — Nic dziwnego, że ludzie zabobonni twierdzą, iż mieszkają tu wszystkie złe duchy. Pełno być musi oczywiście we wrzosach jaszczurek, węży i żmij, oraz obrzydłego robactwa. Ciągle mi się wydaje, że mnie coś kąsa po nogach.
Mimo to jednak sama zaprojektowała ten spacer. Pater znający jej odrazę do tego, co zwała naturą w adamowym stroju, zdziwił się niemało, gdy podczas narad nad kierunkiem przechadzki wykrzyknęła: — Dziś pójdziemy aż na koniec pustyni! Całą tajemnicą było, że ujrzała ze swego okna Emanuela kroczącego ku wzgórzom i, dowiedziawszy się, że co dnia tam bywa, nie mogła powściągnąć chęci zobaczenia, co robi pośród duchów ciemności i zabobonu.
Przez cały niemial czas o nim wyłącznie rozmawiali. Wprawdzie pater usiłował, jak zawsze, zmienić temat, zatapiając się w ogólniki, lub cytując wesołe anegdoty z życia towarzyskiego, ale panna Ranghilda potrafiła zawsze zręcznie i w sposób naturalny zawrócić do punktu wyjścia.
Pater opowiadał właśnie długo o przyjęciu pożegnalnem u starego radcy Hansteda, gdzie spotkał